Wojna na planszy, plansza na wojnie

Jak wygrać pokój?

2 kwietnia 2022

10 kwietnia 2022

Kamis

Gra „Imperial 2030”

Na dwa dni przed pierwszymi atakami w Ukrainie, stojący na czele rządzącej w Polsce partii, Jarosław Kaczyński mówi na konferencji: „chcesz pokoju, szykuj wojnę”. Te cztery słowa rzuca prawie od niechcenia człowiek, który od lat twierdzi, że Europa, tak jak i on sam ma swoje niezbywalne korzenie w chrześcijańskich wartościach. Tymi czterema słowami uzasadnia nową ustawę, która ma podnieść wydatki państwa na wojsko oraz zwiększyć jego liczebność. Ustawę, która — podkreślmy — zostaje już po rozpoczęciu wojny uchwalona przez polski Sejm bez ani jednego głosu sprzeciwu.

Konieczność zbrojenia wydaje się dziś po prostu dla wielu z nas oczywista, a rosyjska agresja zdaniem wielu ośmiesza wszelkie próby myślenia i twierdzenia inaczej. Żyjemy dziś w świecie wojny. Nie jestem politykiem, generałem, dyplomatą ani ekspertem od geopolityki. Nie zamierzam udawać żadnego z nich. Chciałbym jednak, abyśmy wykorzystali specyficzną perspektywę na wojnę, którą dają nam gry planszowe, aby spojrzeć na tę rzeczywistą z odrobinę większego dystansu.

Wykorzystam oczywiście swoją edukację i wiedzę spoza świata gier. Postaram się, aby to co chcę tu przekazać, a co jest dla mnie osobiście kwestią dużej wagi, było możliwie jak najbardziej jasne, przystępne i wyważone. Gorąco jednak zachęcam do wyciągania własnych wniosków — czego postaram się zbytnio nie utrudniać.

Wojna rosyjsko-japońska 1904 | fot.:

Interes ołowianego przywódcy

Planszówki, podobnie jak książki czy filmy, są jedynie wytworami fikcji. Nawet gdy odnoszą się do rzeczywistych, historycznych wydarzeń, przedstawiają pewną ich autorską wizję. Tak jak film ma określoną ilość klatek, tak pudełko ma skończoną ilość komponentów, które w celowy sposób pomijają jedno, by wydobyć drugie. A zmierzam do tego, że podobnie jak inne twory kultury, tak i gry nie mogą nigdy wiernie odtworzyć rzeczywistości. Mogą za to uważnemu obserwatorowi dużo powiedzieć o swoich autorach, odbiorcach oraz ogólnie — o tym, jak ludzie patrzą na świat. Są w stanie uświadomić nam samym schematy, którymi się w jego opisywaniu posługujemy. Co to za schematy?

Gry planszowe opowiadające o wojnie mają często charakterystyczne elementy. Przede wszystkim konflikt przedstawia się przeważnie za pomocą mapy. Na niej znajdziemy plastikowe lub drewniane znaczniki przedstawiające oddziały lub całe armie. Gracz pozyskuje te jednostki bojowe wydając określone surowce. Zarządza surowcami oraz samymi armiami tak, by było ich możliwie jak najwięcej i stara się swoim kolorem pokryć całą planszę otrzymując po drodze punkty zwycięstwa za kontrolowane tereny. Tak wojnę reprezentuje w słynnym Szogunie Dirk Henn, ale w ten sam schemat wpisują się też gry większości najpopularniejszych autorów z Europy i Ameryki Północnej.

Takie gry pozwalają doświadczyć na własnej skórze, jak na pewnym ogólnym poziomie wojnę może postrzegać głowa państwa lub dowódca militarny. Jest to po pierwsze perspektywa, w której życie pojedynczego żołnierza nie jest tak naprawdę uwzględniane. Malutkie znaczniki oznaczające setki albo tysiące walczących milczą, nie zdradzają najmniejszych emocji, gdy je poświęcamy w imię kolejnej podbitej prowincji. W Szogunie rzuca się to tym mocniej w oczy, gdy walcząc wrzucamy kostki armii do zamkniętej, rozstrzygającej bitwy wieży, z której część nigdy nie wróci. W wielu reprezentujących wojnę grach pragmatyzm każe nam patrzeć na wojsko jako kolejny zasób, którym zarządzamy — odwzorowując wyrachowanie rzeczywistego dowódcy, gdy nadrzędnym celem jest zwycięstwo. A gigantyczna skala mapy wygłusza krzyk cierpienia nawet tysięcy ludzi.

Szogun, proj. Dirk Henn | fot.:
  • WWG

Prawie zawsze wygrana odbywa się poprzez jakiś rodzaj kontroli i dominacji nad oponentami. W tej skali zupełnie jasne staje się dla nas to, że wyłącznie o to toczy się tu gra. Gramy przecież my, a nie pionki i wygrana ma ostatecznie zaspokoić naszą próżność, wpisać właśnie nas w klasę zwycięzców. W tej grze zdobycie możliwie największej ilości punktów siły, władzy lub prestiżu jest nawet nie nadrzędnym, co w zasadzie jedynym celem całej rozgrywki. Nie stoi za tym przeważnie żaden świadomy namysł autora gry ani gracza — taka jest po prostu „gramatyka” tej sytuacji. Podobnie samonarzucające jest w tego typu grach to, że gdy przeciwnik gromadzi wojsko, my również musimy to zrobić. Jeśli gra ma aspekt negocjacyjny, możemy być zapewniani o tym, że jednostki służą ochronie. Wiemy jednak, że jeśli te jednostki nie spełnią konkretnej, militarnej funkcji, to w ostatecznym rozrachunku koszt ich produkcji się nie zwróci.

Jeszcze śmielszą wizję wojny i globalnego konfliktu sił roztacza przed nami gra Imperial 2030. Reprezentuje też pewną zmianę w tym, jak postrzegamy ośrodki władzy we współczesnym i — na co wskazuje tytuł — przyszłym świecie. Tutaj wcielamy się nie w przywódców poszczególnych państw, a w przeraźliwie bogatych miliarderów. Inwestujemy w poszczególne mocarstwa, a ten, kto akurat posiada największe udziały i w związku z tym wpływ na określone mocarstwo, przejmuje nad nim w danym momencie kontrolę. Ponieważ jedynym celem jest pomnożenie własnego majątku, to pieniądze ostatecznie motywują każdą decyzję.

Imperial 2030, proj. Mac Gerdts | fot.:
  • WWG

Te zależności tworzą niezwykle wiarygodne doświadczenie. Gdy kontrolujemy konkretne mocarstwo, nasze odczucia są bardzo bliskie klasycznym grom wojennym. Chronimy wtedy wpływów mocarstwa jak własnych. Jednak z tyłu głowy mamy zawsze świadomość, że gdy tylko sytuacja na mapie ulegnie zmianie, możemy w każdej chwili spróbować przenieść nasze środki gdzieś indziej. Przede wszystkim jednak fakt, że nie jesteśmy na stałe „przyspawani” do żadnego państwa oraz nadrzędny cel zarobku, dodaje zupełnie nową warstwę strategiczną.

Tutaj często opłacalne okazuje się wysłanie “swoich” armii na pewną śmierć, gdy wiemy że władza w danym państwie zostanie nam za chwilę odebrana. W końcu czym bardziej zrujnowane państwo oddamy przeciwnikowi, tym dla naszych przyszłych wpływów lepiej. Opłacalne może okazać się również zaproponowanie innemu graczowi stworzenia w odpowiednim momencie sztucznego konfliktu między zarządzanymi mocarstwami. Dzięki temu możecie na przykład oboje nie wypłacać żołdu martwym żołnierzom i podreperować zarobki państw, z których znaczną część wypłacicie oczywiście sobie samym.

Mogę tutaj jedynie powiedzieć, że z mojego doświadczenia wielokrotnie gra stwarzała sytuacje do złudzenia przypominające te, które można było spotkać na nagłówkach prawdziwych gazet w najnowszej historii. Różnica polega na tym, że to, co w tych nagłówkach wydawało się nieludzkie lub niezrozumiałe, w wyabstrahowanym i pozbawionym ludzkich twarzy świecie gry wydawało się jedynym opłacalnym posunięciem lub pragmatyzmem. Każdy powinien sam osądzić na ile ten — z pewnością uproszczony — model mówi coś o naszej rzeczywistości. Ale to, że gra została wydana również poza Europą, jak chociażby w Chinach, może sugerować, że nie jest to perspektywa przemawiająca wyłącznie do europejskiego gracza.

Kto zna historię jest skazany, by ją powtórzyć

Powiedziałem już, że dowództwo, które za cel stawia sobie aktywną rywalizację z innymi ośrodkami władzy i zmierzające do jakiegoś rodzaju dominacji nad nimi, w praktyce nie zauważa pojedynczego człowieka. Obywatel jest statystyką demograficzną, surowcem lub jednostką wojskową. Sama „gra”, wymagane myślenie strategiczne i taktyczne przynajmniej częściowo narzuca zarządzającemu perspektywę, w której to on jako gracz manipuluje zasobami. W rzeczywistości sprawa jest bardziej skomplikowana. W przeciwieństwie do drewnianej kostki, dysponujący własnym rozumem obywatel może na przykład nie zechcieć dla podboju nowej ziemi umierać, może nie chcieć robić ze swoich sąsiadów niewolników i — co najważniejsze — może nie zechcieć zabijać ludzi, z którymi mógłby po prostu współpracować. Ryzyko nieposłuszeństwa oczywiście stanowi olbrzymie zagrożenie dla wymienionych wyżej celów dowódcy. Jak się z nim uporać?

Zacznijmy od przyjrzenia się grze Spirit Island. W niej wcielamy się w potężne duchy natury chroniące mieszkańców fikcyjnej tropikalnej wyspy przed kolonizującymi ją najeźdźcami. I choć teoretycznie znajdujemy się w alternatywnej rzeczywistości, gra wyraźnie nawiązuje do faktycznej historii, a przedstawieni oprawcy noszą nazwy autentycznych państw europejskich. Państw, których prawdziwa historia kolonialna jest co najmniej tak samo krwawa, jak ta w grze reprezentowana. Dziś w Europie świadomość ponurej strony „podboju świata” rośnie, tak jak rośnie empatia wobec ofiar agresywnej ekspansji naszej kultury. Równie wielu niestety do dziś wierzy w narrację o niesieniu oświecenia ciemnym ludom i obdarowywaniu barbarzyńców naszą cudowną cywilizacją.

Spirit Island, proj. R. Eric Reuss | fot.:
  • WWG

Narrację, która ukrywa rzeczywistość moralnie podejrzanego czynu przed wykonującymi wolę władzy obywatelami dziś nazywamy „propagandą”. Gdy teraz słyszymy to słowo, być może automatycznie myślimy o ataku na Ukrainę i władzy rosyjskiej. Media donoszą o kolejnych prowokacjach Kremla, kontrolowaniu własnych mediów, fabrykowaniu informacji i oczernianiu ukraińskiego rządu. Widzimy, w jaki sposób rosyjscy obywatele otrzymują — w zasadzie od dziecka — własną wersję historycznych i współczesnych wydarzeń, która ma im pokazać szlachetność własnego narodu w walce ze złem wrogów. To „pranie mózgów” ma w efekcie wyprodukować obywatela ufającego w dobre intencje władzy, gotowego do walki za ojczyznę, ale także przygotowanego na zewnętrzne bodźce, które mogłyby wzbudzić w nim wątpliwości.

Znającym historię propaganda kojarzy się też często z nazistowską III Rzeszą. Tutaj dominuje przekaz o rasowej wyższości narodu niemieckiego nad innymi, sile i zjednoczeniu, by na gruzach dawnej, skorumpowanej cywilizacji stworzyć nową, pozbawioną jej domniemanych grzechów. To wszystko uproszczenia, bo jak każda propaganda, tak i tamta narracja przygotowywana pod okiem Josepha Goebbelsa, musiała dostarczyć pozornie kompletnego, alternatywnego obrazu rzeczywistości, który nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Również jak w każdej propagandzie, kluczowe dla walki o dominację władzy wydają się jednak dwa zjawiska.

Pierwszym z tych elementów jest podważenie człowieczeństwa potencjalnych wrogów. Jako obywatele musimy zostać przekonani, że nasi wrogowie są sprawcami naszych krzywd, że ich obyczaje są barbarzyńskie i odstające od tego, co uważamy za bezwzględne minimum przyzwoitości. Musi też zostać podkreślona niezbywalna, „płynąca we krwi” różnica fizyczna lub obyczajowa, która jednoznacznie i bez miejsca na wątpliwości stawia granicę między „nami”, a „nimi”. W nazistowskim języku dominują pojęcia związane z czystością — jak się spekuluje, być może związane też z prywatną germofobią Adolfa Hitlera. Siła nazistowska ma więc „oczyścić” republikę i świat, a rzekomo odpowiedzialni za niemieckie krzywdy Żydzi równani są szczurom, brudowi i zarazie świata. Konsekwencją i symbolem tego są późniejsze mordy za pomocą komór gazowych, w których wykorzystywany jest cyklon B — środek owadobójczy, który przed wojną służył nazistowskiemu rządowi do oczyszczania budynków i dezynfekcji ubrań ze szkodników.

Drugi istotny element narracji propagandowej jest związany z pojęciem wojny sprawiedliwej — obecnym w europejskim myśleniu co najmniej od czasów starożytnego Rzymu. W kontekście poprzedniego akapitu oczywiste jest, że dla niektórych samo zabicie tak przerażającego wroga może być wystarczającym uzasadnieniem ataku. Większość ludzi jednak nie ma chęci nikogo atakować — dlatego tak istotne jest przekonanie swoich obywateli, że ten atak jest moralnie konieczny, a najlepiej jeśli jest w istocie samoobroną. Można przekonywać obywateli, że wróg właśnie planuje wobec nich zbrodnię, a aktywny atak to jedyny sposób, by temu w porę zapobiec. Można — jak robili to naziści — twierdzić, że zwycięstwo naszej cywilizacji to krok ewolucyjny ludzkości. Można — w znanym duchu kolonialnym — z troską argumentować, że podbój jest tak naprawdę w interesie samych atakowanych barbarzyńców, którzy raz przez nas krwawo „oświeceni” przyznają nam moralną wyższość i rację. Można wreszcie jak najszerzej ukrywać prawdziwy charakter działań wojsk twierdząc, że militarna wyprawa jest pokojową misją.

Gra „Secret Hitler”
W grze Secret Hitler część graczy wciela się w faszystów próbujących przejąć władzę w Republice Weimarskiej. Ich podstawowym celem jest ukrycie tożsamości i przekonanie pozostałych o swoich czystych intencjach. | fot.:
  • WWG

Wszystko to doskonale znamy z własnej obserwacji i wiedzy o historii świata. Jak to możliwe zatem, że kolejne społeczeństwa tym technikom ulegają? Jak to możliwe, że tak zdawałoby się groteskowo nikczemny Adolf Hitler ze swoją świtą tak makabrycznie zawładnęli uczuciami i umysłami oświeconego społeczeństwa niemieckiego? Najprostsza odpowiedź, którą osobiście wielokrotnie miałem okazję słyszeć, brzmi: ten naród po prostu tak ma. Osobiście słyszałem ludzi mówiących, że Rosjanie po prostu lubią być pod butem tyrana, albo że imperializm płynie w ich krwi. To bardzo uspokajające wyjaśnienie, które gwarantuje że my, ci znajdujący się po dobrej stronie, nie jesteśmy narażeni na podobne szaleństwo. My jesteśmy bowiem cywilizowani i my potrafimy odróżnić napaść od obrony, a agresora od ofiary. Czy z tej moralizatorskiej drzemki może nas wybudzić samo to, jak znajomo to brzmi? My, niewinni i pełni cnoty obywatele, prześladowani przez zdemoralizowanych, żądnych naszej krwi barbarzyńców. Czy świat może być taki prosty?

Słowo „propaganda” to oryginalnie skrótowe określenie na Congregātiō dē Prōpāgandā Fidē, czyli „Kongregację Rozkrzewiania Wiary” — istniejącą od XVII wieku organizację, której celem było rozprzestrzenianie wiary katolickiej. Mając świadomość rodowodu, wiele osób — szczególnie katolików — może dziwić tak drastyczna zmiana emocji towarzyszących temu pojęciu. Dziś przecież propaganda budzi w nas zwykle nieufność, podejrzliwość, a może nawet obrzydzenie. Niech pozostanie otwartym pytanie czy Kościół Katolicki w tym kontekście to troszcząca się o wiernych instytucja prawdy czy kolejny, kontrolujący umysły wiernych ośrodek władzy. Także dlatego, że — jak każdy ośrodek propagandy — może mieć w sobie coś z jednego i drugiego.

We wrześniu 2001 roku po zamachu przeprowadzonym przez Al-Ka’idę płoną słynne wieżowce World Trade Center. Miesiąc później prezydent Stanów Zjednoczonych, George W. Bush wygłasza płomienną mowę o ataku na serce cywilizowanego świata i konieczności wypowiedzenia wojny terrorystom oraz wszystkim wrogim rządom, które ich wspierają. Wojny, która oznacza inwazję na Afganistan i Irak, która oznacza w praktyce śmierć setek tysięcy cywilów i kolejnych setek tysięcy żołnierzy. Oznaczało to oczywiście konieczność budowania odpowiedniej narracji:

Usilne poszukiwanie dowodów, które mogłyby potwierdzić dwa główne powody konieczności ataku na Irak, tj. zagrożenia ze strony irackich arsenałów broni ABC (atomic, biological, chemical – nuklearna, biologiczna, chemiczna) i wspierania światowego terroryzmu, momentami przypominało spektakl teatralny odgrywany przed amerykańskim i międzynarodowym widzem. Każda poszlaka, która pasowała do przyjętego przez amerykańskie władze scenariusza, przedstawiana była jako twardy dowód, który demaskuje zbrodniczą działalność irackiego dyktatora i jego plan zagłady świata. Prezentacji kolejnych „dowodów” zazwyczaj towarzyszyło odpowiednio przygotowane show. Koncentrowano uwagę odbiorcy na sugestywnych scenkach lub zdjęciach, często drastycznych, opatrzonych odpowiednią muzyką, sugestywnymi komentarzami lub starannie dobranymi urywkami z rozmów irackich oficjeli, generałów lub uchodźców. Tego typu widowisko urządzono między innymi podczas przemówienia ówczesnego sekretarza stanu USA Colina Powella na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ, gdzie braki w materiale dowodowym uzupełnione miały być „efektami specjalnymi”. Ponieważ działania komisji rozbrojeniowej prowadzone pod przewodnictwem Hansa Blixa nie potwierdzały zagrożenia ze strony Iraku, próbowano naprzemiennie albo zdeprecjonować ich znaczenie, ośmieszając komisję, albo akcentować wszelkie formy niesubordynacji irackich władz, które uniemożliwiały jej w pełni skuteczną pracę.

Łukasz Jureńczyk

Fałszywe i rzeczywiste motywy wojny w Iraku, w: Świat - Niemcy - Polska : szkice politologiczne i historyczne…, Wydawnictwo Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego, Bydgoszcz 2014, str. 161-162

Żadne dwie sytuacje nie są takie same, a mimo to trudno powstrzymać się od skojarzeń między metodami stosowanymi wtedy przez urząd amerykański, a tym, jak według docierających do nas informacji, wewnętrzną narrację o wojnie prowadzi obecnie władza rosyjska. I faktycznie ponad połowa społeczeństwa amerykańskiego w 2001 roku popiera inwazję, zaś dwa lata później ankiety pokazują, że trzy czwarte Amerykanów uważa, że wojna w Iraku jest uzasadniona bez względu na to czy uda się znaleźć dowody na powiązania między władzą Saddama Husseina i Al-Ka’idą.

Czy społeczeństwo amerykańskie było zatem w jakimś stopniu zmanipulowane? Żeby na to odpowiedzieć, musielibyśmy móc wyraźnie oddzielić „oddolne” przekonania ludzi od „odgórnie” wywieranego wpływu. W rzeczywistości wielu Amerykanów było przerażonych atakiem w Nowym Jorku, wielu znało ofiary, wielu chciało wskazania winnych i usunięcia za wszelką cenę choćby najmniej uzasadnionych szans powtórki. Dla wielu nie miały znaczenia lata działań amerykańskich w regionie Bliskiego Wschodu, fakt że ataki były bezpośrednio powiązane z prowadzeniem kontrowersyjnej i krwawej wojny w Zatoce Perskiej czy ciągnące się latami próby wpływania władz USA na inne władze i konflikty na całym świecie. „Oczywiste” wydawało się, że źli terroryści po prostu musieli zapłacić za naruszone poczucie bezpieczeństwa obywateli „wolnego świata” — bez względu na cenę cywilnej agonii „niecywilizowanej dziczy”.

Tego kluczowego stosowania innej miary względem obcego niż siebie nie da się sprowadzić tylko do propagandowej manipulacji. Częściowo wynika po prostu z ulokowania obserwatora – faktu, że jest sobą, a nie kimś innym i związanej z tym lepszej znajomości motywacji własnych niż cudzych. Ellen Dissanayake, badająca związki między kulturą i ewolucjonizmem, nazywa to nastawienie etnocentryzmem:

Zwykło się dzisiaj mówić, że antropocentryzm charakteryzuje zachodnie społeczeństwo od renesansu, gdy człowiek, a nie Bóg, stał się miarą wszechrzeczy. Jednakże etnocentryzm, który jest dużo starszy, twierdzi, że „my” (nie „wy”) jesteśmy tą miarą. Ta skłonność jest zauważalna u większości, jeśli nie wszystkich, ludzkich społeczności, w których grupy nazywają same siebie swoim słowem oznaczającym „człowieka” albo „prawdziwymi ludźmi” (…); i praktycznie wszystkie ludzkie grupy społeczne z łatwością uznają inne ludzkie grupy społeczne jako podrzędne lub nie w pełni ludzkie.

Ellen Dissanayake

Homo Aestheticus : Where Art Comes From and Why, University of Washington Press, Nowy Jork 1995, str. 16, tłum. własne.

Każdy znany mi aparat państwowy posiada system edukacji oraz program nauczania. Każdy taki program nauczania ucząc historii podkreśla pewne wydarzenia, a inne pomija. Nawet przy najbardziej niewinnych intencjach wynika to z ograniczenia czasu, ale także z tego, o czym uczono w danym języku poprzednie pokolenia, jakie źródła są w nim dostępne. W jednym systemie może być nacisk na fragmenty bardziej sceptyczne wobec własnej historii, w innym przekaz w szkole może być bardziej samochwalczy.

Tak długo jak samokrytyczne elementy są wymierzone we władzę poprzednią, nie stanowią w zasadzie poważnego zagrożenia dla władzy obecnej — tym bardziej jeśli towarzyszy im narracja o wyzwoleńczym nawróceniu, które minioną tyranię obaliło. Co ważne, takiej propagandzie towarzyszy oddolna „autopropaganda”. Powtarzane od pokoleń narracje przekazują sobie bliscy. Równocześnie podają sobie uprzedzenia i schematy nazywania innych kultur. Są to przezwiska, powiedzonka i przysłowia, które jednych demonizują, innych ośmieszają, a tych którzy są „przyjaciółmi” gloryfikują. To te oddolne, ludowe „prawdy” tworzą później emocjonalny fundament, na który oddziaływać może zręczny propagandysta.

Propagandę komunistycznej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej każdy z nas zna albo ze szkoły albo z własnych wspomnień. Jej ślady można usłyszeć również w sposobie informowania o wojnie w Wietnamie. Wojska amerykańskie i francuskie przedstawiane są wtedy jako bezwzględni oprawcy, bezdusznie prześladujący ciężko pracujących i walczących o swój kraj zwykłych Wietnamczyków. Informacje o regularnych mordach, torturach, porwaniach i w zasadzie jakichkolwiek przewinieniach komunistycznego Wietkongu zostają całkowicie przemilczane. Równolegle zaś amerykański rząd okłamuje własnych obywateli i ukrywa informacje o wydarzeniach w Zatoce Tonkińskiej, masakrze w Mỹ Lai i innych, masowych zbrodniach wojsk „wolnego świata”.

Propagandowe treści w Polsce nie są jednak zjawiskiem zarezerwowanym dla czasów komunizmu. Współcześnie zarówno w szkołach jak i poza nimi często przypomina się organizację Hitlerjugend jako przykład tego, jak nazistowska indoktrynacja zaczynała się od małego dziecka. Rzadziej przypomina się, że w tym samym czasie w Polsce mali chłopcy również uczęszczają na specjalne obozy mające nauczyć ich zalet militarnego przysposobienia. Obecnie, w 2022 roku, również nie trzeba być zbyt spostrzegawczym, by znaleźć w publicznej telewizji treści bezrefleksyjnie gloryfikujące rząd, prezentujące go jako obrońcę moralności, a jego adwersarzy jako zdegenerowanych cyników tylko proszących się o bycie pouczonym.

W żadnym wypadku nie oznacza to, że różne państwa stosują takie same metody kontroli, ani nie oznacza to, że nie ma różnic między władzą Stanów Zjednoczonych, Polski i Rosji. Tym bardziej nie oznacza to, że morderstwa amerykańskie, ani nawet polskie usprawiedliwiają te rosyjskie — tak samo jak zbrodnie sankcjonowane przez Kreml nie usprawiedliwiają działań jakiegokolwiek innego państwa. Widzimy jednak wyraźnie, że to samo wydarzenie, czyli dajmy na to próbę zabicia przywódcy jakiegoś państwa, można opisać jako „zamach na lidera cywilizowanego świata” albo „wymierzenie sprawiedliwości na tyranie”. Zrzucenie bomb nuklearnych, które zmiotły z powierzchni ziemi setki tysięcy japońskich cywili można — jak wiemy z historii — opisać jako sposób na ratowanie żyć, a zlecającego to prezydenta USA nominować do pokojowej nagrody Nobla „za jego pracę na rzecz unikania, ograniczania i redukcji wojen”. To co w obcym kraju jest bezmyślną propagandą, we własnym staje się proaktywną narracją.

Oko za oko uczyni tylko cały świat ślepym

Trudno jednoznacznie rozróżnić kiedy władza cynicznie ludźmi manipuluje, a kiedy jedynie wydobywa na wierzch i legitymizuje wcześniej istniejące, głębokie uprzedzenia swojego ludu. Te pozornie sprzeczne ujęcia są zwykle dwoma stronami tego samego medalu. Podobnie jest też z akceptacją fundamentalnej dla każdej militarnej propagandy tezy, że jeśli my nie zaatakujemy, to zrobi to nasz wróg. W swojej łagodniejszej formie ten sam sentyment uzasadnia na całym świecie ruchy sprzyjające zbrojeniom, jak chociażby wspomnianą na początku tego artykułu inicjatywę polskiego rządu. Każdy wie, że musimy przecież się zbroić, by odstraszyć barbarzyńców. Z całą pewnością pielęgnowanie tego sentymentu jest korzystne dla samego rządu, który może wzmocnić swoją fizyczną siłę jako zwierzchnik wojska. Jeszcze korzystniejsze jest dla producentów broni, którzy zarabiają na międzynarodowych konfliktach fortuny. Mimo to dziś, zarówno w sejmie, jak i na ulicach, ludzie zdają się to stanowisko popierać lub przynajmniej milcząco aprobować.

Olbrzymie emocje, a szczególnie strach, który budzi zbrojna napaść, mogą przesłaniać sedno stojącej za tym poglądem logiki. Aby lepiej uzmysłowić sobie założenia tej argumentacji przeprowadźmy następujący, abstrakcyjny eksperyment myślowy: dwie osoby stają naprzeciw siebie i nagle jedna z nich z pewnego powodu zaczyna napierać. Druga w obronnym odruchu zastawia się nogami i chwyta napastnika za ręce próbując go zatrzymać. Teraz obie strony są w klinczu wytężając swoje mięśnie i próbując przepchnąć oponenta. Obie strony po chwili zaczynają być zmęczone, mają dość, ale wiedzą, że jeśli odpuszczą nacisk, to druga strona powali ich na ziemię i — co ważniejsze — wygra. Po chwili przestaje mieć znaczenie kto pierwszy zaczął i o co toczy się przepychanka — przeciwnik pcha coraz mocniej, więc i ja muszę odpowiedzieć na to coraz większą siłą, która zrównoważy balans. Na tym etapie siły są tak duże, że żadna ze stron w zasadzie nie stoi na własnych nogach i jeśli odpuści, to się zwyczajnie wywróci.

Taka zabawa w przepychanie pozwala nam spojrzeć z dystansu na odruchy stojące zwykle za konfliktami oraz motywujące wyścigi zbrojeń. Obie strony tracą dużo energii i po chwili są niezdolne do zajmowania się jakimikolwiek innymi problemami. Każdy zakupiony czołg i zwerbowany żołnierz wygląda dla tych po drugiej stronie barykady jak przygotowywanie do jeszcze większego naporu lub ryzyko nowego groźnego ataku. Tak samo jak w wyścigu zbrojeń możliwość całkowitego odpuszczenia naporu jawi się w pewnym momencie jako zwyczajnie głupia i zdaje się prowadzić do nieuchronnego, dosłownego lub metaforycznego upadku.

W pewnym momencie to właśnie upór i nacisk staje się w zasadzie jedynym powodem nacisku przeciwnika. To oznacza z kolei, że jeśli w którymś momencie nie odpuścimy, ten jałowy spór będzie trwał i eskalował tak długo, aż którejś ze stron stanie się krzywda. Pozornie oczywista decyzja o odpowiadaniu coraz większym naciskiem na nacisk przeciwnika jest więc jedynym wyborem, który faktycznie uniemożliwia zakończenie bezcelowej próby sił.

Na świecie każdy zna piękno uznane za piękno — to uznanie ustanawia brzydotę.

Każdy zna dobro uznane za dobro — to uznanie ustanawia zło.

Dlatego byt i niebyt rodzą siebie nawzajem, łatwe i trudne wzajem wzrastają, długie i krótkie przydają sobie kształtów wzajemnie, ranga wysoka i niska nawzajem się pożądają, a dźwięki wysokie i niskie, razem tworząc harmonię, kolejno się dokonują — to co poprzedza, dla tego, co następuje po nim.

Stąd człowiek mądry radzi sobie bez działania; idzie, ucząc bez słów, a wszystkie rzeczy i sprawy rozpoczynają się i nie ustają; rodzą się i nie przestają istnieć.

Laozi

Księga dao i de z komentarzami Wang Bi, tłum. A. I. Wójcik, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2006, str. 76.

Ten fragment słynnej, taoistycznej Księgi dao i de (znanej też jako Daodejing) opowiada moim zdaniem o tym, jak różne elementy świata ludzkich spraw wzajemnie się definiują, w jak ścisłej relacji pozostają i w jaki sposób się uzupełniają. Przeciwstawne sobie rzeczy z konieczności zawsze się będą dopełniały jak w reprezentującym ów Taoizm symbolu Yin i Yang. Wreszcie samo nazywanie rzeczy i w ten sposób wyróżnianie ich z ogółu rzeczywistości, czy tego chcemy czy nie, wyznacza nazwanej rzeczy przeciwieństwa — wszystko co tą konkretną rzeczą nie jest.

Jest to także metaforyczna diagnoza skłonności ludzkiej psychiki, zbiorowości i języka, którym operujemy. Języka, w którym uprawiana jest również polityka i w którym decydujemy kto jest naszym przyjacielem, a kto wrogiem. Wreszcie „radzenie sobie bez działania” ma — przynajmniej moim zdaniem — symbolizować ostrożność z jaką wobec tej wiedzy „mędrzec” funkcjonuje. Jest on świadomy, że eskalujące próby wymuszenia na rzeczywistości własnej woli nieuchronnie prowadzą do wzmocnienia oporu tego, co naszej woli przeciwne.

To jak czasami trudno nam te podstawowe zależności czasami rozpoznać, mógł na sobie poczuć każdy gracz popularnego Carcassonne, który wdał się kiedyś w wyniszczającą „walkę” o miasto. W grze nie wolno przyłączać się do czyjegoś miasta bezpośrednio. Wolno jednak zaczynać „nowe” miasta i łącząc z cudzym próbować przejąć nad nim kontrolę. Gdy to robimy, przeciwnik zwykle ma naturalną motywację, by dołączyć więcej kontrolowanych kafli do swojego miasta i je w ten sposób odzyskać. To z kolei może prowokować w nas jeszcze większą chęć nacisku, ale właśnie wtedy, często poza naszą świadomością, jesteśmy wciągani w spiralę wzajemnego przepychania. Gdy nagroda za zwycięstwo wydaje się niezmiernie kusząca, a do walki dodatkowo zagrzewa nas atak na nasze ambicje, łatwo przegapić moment, w którym kolejne „ciosy” dawno przestały się opłacać, a więcej zyskać moglibyśmy po prostu na budowaniu nowych miast.

Carcassonne, proj. Klaus-Jürgen Wrede | fot.:
  • WWG

Rzecz jasna zwycięzca przepychanki mimo wszystko kończy lepiej od przegranego. Sądzę jednak, że fiksacja na tym elemencie pomija lekcję, która jest tu do odrobienia. Przy losowym doborze kafelków, nawet starannie szacując nasze szanse, nie możemy jednoznacznie przewidzieć komu się uda miasto ostatecznie zamknąć, a czym dalej sytuacja eskaluje, tym bardziej jesteśmy skłonni ignorować coraz większe straty dla odrobiny nadziei, że jednak uda się adwersarza przemóc. W przypadku gry planszowej kolejne straty to punkty zwycięstwa albo konieczność pogratulowania przeciwnikowi wygranej. W prawdziwej wojnie kolejne straty to często setki tysięcy, czasem miliony ludzkich żyć. To śmierć naszych bliskich: przyjaciół, rodzeństwa, rodziców lub dzieci.

Koszt tych „sprawiedliwych” wojen jest olbrzymi. Śmierć ludzi po obu stronach rodzi często pragnienie zemsty, radykalizuje tych którzy przeżyli, motywuje ich oraz kolejne pokolenia do opierania się na subiektywnym poczuciu krzywdy wyrządzonej im i ich bliskim, oraz równie subiektywnej wizji tego, czym byłaby wobec tego nowa „sprawiedliwość”, którą należy wymierzyć. Wraz z upływającym czasem żal kierowany jest w praktyce na niewinne dzieci i wnuków wrogów, umacnia popadanie w nowe stereotypowe uprzedzenia i tworzy nową bazę kipiących emocji, które czekają na uwolnienie przez przyszłe władze w celu prowadzenia własnych „sprawiedliwych” wojen. Niezabliźnione krzywdy prowadzą do agresywnych postaw, które następnie polityczni oponenci wykorzystują jako jednoznaczne oznaki wrogości i konieczności dalszego zbrojenia.

Czy to znaczy, że jedyną alternatywą jest rezygnacja z walki i bierna postawa? Czy są inne metody walki o władzę i wartości? Wspomniane długofalowe koszty zbrojnej „obrony” zdawał się dogłębnie rozumieć Mahatma Gandhi. Mimo to indyjski prawnik, później także aktywista polityczny i religijny odcisnął olbrzymi wpływ na światowej polityce. Doprowadził do pełnej niepodległości Indii i wycofania brytyjskich okupantów stosując na każdym kroku metody, które podlegały nadrzędnej zasadzie nieprzemocowego odrzucania współpracy zwanego też biernym oporem. Inicjował kolejne pokojowe protesty, których fundamentem był całkowity brak fizycznej agresji wobec opresyjnego wroga — nawet, a może szczególnie, w sytuacjach bezpośredniej konfrontacji. Wielokrotnie protestujący byli przez brytyjskie służby bici, czasami nawet zabijani, ale uparcie realizowali zamierzony protest przyjmując bez reakcji na siebie całą fizyczną przemoc.

Gandhi swoją metodę nazywał satjagraha co oznacza „trzymanie się prawdy”. Celem każdego protestu nie było bowiem uzyskanie fizycznej przewagi nad ciemiężcą, tylko uparte unaocznianie i podkreślanie prawdy o jego opresyjnym działaniu. Gandhi robi to na przykład podczas słynnego „marszu solnego”. W ramach tej demonstracji wytwarza sól wbrew prawu, które zakłada w tej sferze brytyjski monopol — w ten sposób uwypukla moralne prawo ludności indyjskiej do produkcji własnej soli, a w domyśle również do decydowania samemu o swojej pracy. Takie działanie ma zmienić publiczną percepcję, a w efekcie definiowanie zastanej sytuacji — zmienić zasady toczonej gry. Przede wszystkim ma ostatecznie uświadomić samej tej opresyjnej władzy i jej zwolennikom nikczemność ich działań. To z kolei umożliwia na końcu pojednanie i zachowanie przyjaznych relacji z niedoszłym oprawcą. Rozładowuje napięcie i przerywa zarysowany wcześniej przeze mnie łańcuch przemocy, zemsty i politycznego kolonializmu.

Za tymi metodami stoi przekonanie, że każda etnocentryczna propaganda korzystająca z kłamstw i manipulacji może zostać przebita przez wewnętrzną zdolność ludzi do wyczuwania prawdy. I nie chodzi tu o jakąś partykularną prawdę o konkretnym wydarzeniu, czyjejś winie czy słuszności. Chodzi o wspólne dla całego ludzkiego gatunku poczucie, że istnieją czyny tak uniwersalnie obrzydliwe, że nie powinny być podejmowane bez względu na cele. Jest to też rozumienie prawdy wiążące ją z szeroko rozumianą miłością.

Wreszcie ta pokojowa walka o niepodległość Indii wymagała wielu lat uporu i nie odbyła się bez strat. Ludzie, łącznie z samym Gandhim, byli regularnie wtrącani do więzień. Tysiące osób było bitych i zginęło — jak choćby podczas masakry w Jallianwala Bagh gdzie podczas pokojowego protestu brytyjska armia zaczęła masowo strzelać do cywili zabijając setki i raniąc jeszcze więcej. Odrzucenie przemocy jako środka miało u Gandhiego charakter religijny. Stało za nim przekonanie, że mówienie o walce o pokój agresywnymi środkami ma charakter makabrycznego oksymoronu. Twierdził w związku z tym, że są rzeczy za które warto zginąć, ale nie ma rzeczy, za które warto zabić. Jego metody przekonały ludzi także dlatego, że mają również czysto pragmatyczne uzasadnienie — jakkolwiek krwawe nie byłyby skutki pokojowych protestów, liczba ofiar otwartej wojny zawsze jest nieporównywalnie większa. Tysiące ofiar walki o niepodległość Indii w przypadku zbrojnego powstania mogłyby się zaś szybko zamienić w miliony.

Mohandas Karamchand Gandhi jest bez wątpienia postacią zmitologizowaną. Jak każdy miał swoje chwile słabości, jak każdy dochodził do niektórych przekonań i wniosków latami. Nie chodzi tutaj jednak o sąd nad jego osobą ani o wystawienie mu personalnego pomnika. Chodzi o przedstawienie jego strategii jako alternatywy dla wewnętrznie sprzecznego i w skutkach makabrycznego nakręcania wzajemnej agresji. Droga Indii do niepodległości to nie jego prywatna zasługa, a milionów ludzi, którzy wcielili tę strategię w życie.

Tłumy witają Mahatmę Gandhiego na dworcu. Gandhi zawsze podróżował w pociągach trzecią klasą. | fot.:

Ta strategia zadziałała nie tylko w Indiach. Działania „Solidarności” i jednego z jej liderów, Jacka Kuronia, doprowadziły w bardzo podobny sposób do zmiany władzy i upadku Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Odegrały także swoją rolę w rozpadzie Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Strajki, pokojowe demonstracje i sama silna wola ludzi, którzy czuli się przez władzę zniewoleni stopniowo uświadamiała opresyjnej partii, że ich działania nie są akceptowane i że prędzej czy później będą musieli się wycofać. To jasne, że te wydarzenia działy się na tle szerszych światowych zmian. To jasne, że duży wpływ miały zewnętrzne czynniki. Można też podobne tezy stawiać wobec odzyskania niepodległości przez Indie i na pewno nie są pozbawione racji. Każdy z nas musi więc we własnym sumieniu zdecydować czy zmiany w tych państwach zaszły wyłącznie dzięki zewnętrznemu wpływowi i czy świat rzeczywiście jest jedynie pozbawioną ludzkiej empatii grą cynicznych interesów.

Możesz mieć moje martwe ciało, ale nie moje posłuszeństwo

Na sam koniec pozwolę sobie bardziej wprost wyrazić osobiste przekonania, których, delikatnie mówiąc, i tak z pewnością nie udało mi się z niniejszego artykułu usunąć.

Walcząca z PRL „Solidarność” wyraźnie opierała się na Kościele Katolickim i chrześcijańskich wartościach. Na wierze, która cały czas stawia na piedestale miłość bliźniego, której modelową reakcją na agresję miało być „nadstawianie drugiego policzka”. Dziś polski rząd „szykuje się na wojnę”. „Szykujemy się na wojnę” pod przewodnictwem partii, która regularnie, publicznie promuje się nawiązaniami do antykomunistycznej opozycji oraz wspomnianego kościoła. Choć uwaga naturalnie koncentruje się na rządzie, nie jest to wola tylko jednej partii, a zbrojenie w pełni popiera obecnie właściwie każda partia opozycyjna. Każdy katolik musi we własnym sumieniu zdecydować, czy rzeczywiście odpowiada to przekonaniom jego wiary. Każdy musi zdecydować czy faktycznie nauki Jezusa Chrystusa tracą moc, gdy mówimy o „obcym”, a nie o „naszym”. Czy umarł na krzyżu za grzechy świata czy tylko za grzechy swojego ludu.

Osoby takie jak ja muszą zaś sobie zadać pytanie czy w ramach ich własnej religii, lub po prostu moralnych przekonań, jest miejsce na zabijanie jako środek do celu — choćby tym celem było prawdziwe lub domniemane własne bezpieczeństwo. W przestrzeni publicznej natknąłem się również kilkukrotnie na stwierdzenie, że to nie czasy by rozmawiać o pacyfizmie. Trudno mi sobie wyobrazić jakie czasy są lepsze by rozmawiać o pacyfizmie? Pacyfizm z definicji jest buntem wobec wojny, a nie wobec braku wojny.

Tolerancja nietolerancji jest odwiecznym problemem filozoficznym i egzystencjalnym. Tak jak nie powinniśmy na mocy naiwnej indukcji zakładać, że wojna jest po wsze czasy jedynym rozwiązaniem, tak również nie jest pewne czy każdy pojedynczy człowiek ma w sobie zdolność do zmiany perspektywy i porzucenia agresji. Ale teraz, być może bardziej niż kiedykolwiek, warto mieć na uwadze jak zarówno cyniczna propaganda, jak i zupełnie niecyniczny odruch zemsty, mogą szybko przerodzić ofiarę w oprawcę. Mogą zaprowadzić nas, rzekomo oświecone społeczeństwo, w koleiny niewybaczalnych czynów. A gdy dla ulotnego poczucia bezpieczeństwa poświęcamy własne ideały, tracimy równocześnie jakąkolwiek powagę w pouczaniu kogokolwiek o prawach człowieka.

Mahatma Gandhi i inne pokojowo walczące o swoją wolność ruchy ustanowiły precedens. Już dziś zakwestionowały istniejący latami indukcyjny konsensus o konieczności wojny. To do każdego z nas należy decyzja, czy potraktujemy te wydarzenia jako niepowtarzalny wyjątek od reguły, czy jako znak, że nasz gatunek jest zdolny do prawdziwych zmian w swoim funkcjonowaniu. To my jesteśmy dziś przyszłą historią i to my zbiorowo zdecydujemy jakie zachowania będą w przyszłości formowały standardy tego, co akceptowalne.

Centralnym punktem każdej propagandy jest strach. Znana nam historia udowadnia, że w obawie o swoje bezpieczeństwo i wobec często wyimaginowanego zagrożenia społeczeństwa są gotowe do makabrycznych zbrodni, a w najmniejszym wypadku do przymykania na nie oczu. Zastraszona jednostka staje się bezkrytyczna i skłonna oddać się pod władanie obiecującej ochronę władzy, a często nawet samemu chce pomagać w zwalczaniu rzekomo czyhającego za rogiem „zła”. Nie zauważa zaś „potwora”, który czyha w naszym własnym sercu. I to nie stanowisko, broń, armia ani żadne dokumenty zniewalają ludzi, a właśnie strach. Tego zaś kto potrafi nad lękiem zapanować, nie da się w żaden sposób kontrolować.

Warto na koniec podkreślić, że w żadnym momencie nie było moim celem bezpośrednie przyrównywanie rosyjskiej inwazji na Ukrainę do jakiegokolwiek ze wspomnianych konfliktów. Mieszkając w Polsce znajdujemy się bardzo blisko centrum wydarzeń i z tego względu różne grupy interesów próbują wpływać na nasze opinie, moralność, pewność siebie i motywację do działania. Tym ważniejsze wydaje mi się posiadanie własnego moralnego kompasu, nie uzależnionego ściśle od jakichkolwiek idoli i barw politycznych. Dostrzeżenie faktycznych wydarzeń spod grubej kołdry wszechobecnej propagandy i dezinformacji jest prawie niemożliwe. Możliwe jest jednak rozpoznanie, gdy ktoś próbuje nas zastraszać lub wpływać na nasze działania nie przez argumenty, a przez wzbudzanie lęku o własne bezpieczeństwo. A robią to niestety jak zwykle różne strony konfliktu.

Gry
Spirit Island
Szogun
Secret Hitler
Carcassonne
Imperial 2030